Na pytania odpowiada Andrzej Puta, dyrektor Biura Gwarancji Allianz Trade
Aleksandra E. Wysocka: – Jak ocenia Pan realną zdolność polskiego rynku finansowego, w tym ubezpieczeniowego, do udźwignięcia gigantycznych planów inwestycyjnych państwa?
Andrzej Puta: – Gwarancje i finansowanie to dwa silniki jednego samolotu. Bez kredytów nie ma inwestycji, ale bez gwarancji też nie ruszy żaden projekt. Na dziś oceniam zdolność sektora finansowego do pokrycia nowych gwarancji jako umiarkowanie wysoką. Mamy solidne podstawy kapitałowe, know-how i doświadczenie.
Liczby mówią jednak same za siebie. W perspektywie dziesięciu lat widzę w Polsce ok. 3 bln zł inwestycji. Sama zbrojeniówka generuje prawie 2 bln zł. Po podziale na lata daje to skalę ok. 300 mld zł rocznie. Gwarancje stanowią zwykle kilka procent wartości projektu, więc realne zapotrzebowanie to ok. 15 mld zł nowych gwarancji w każdym roku. Tymczasem cały obecny portfel rynku w Polsce to 130–150 mld zł. Żeby nadążyć, powinniśmy rosnąć 10–11% rocznie. A I półrocze po stronie ubezpieczycieli pokazało dynamikę ok. 3%. Widać więc, że sami tego nie udźwigniemy.
Jaką część tego ciężaru będzie musiał przejąć kapitał zagraniczny?
– Już dziś tzw. zagranica jest koniecznym elementem układanki inwestycji w Polsce, a nie dodatkiem. Przykład? Offshore na Bałtyku. Każdy z projektów Bałtyk 1, 2, 3 miał wartość ok. 10–12 mld zł. Do obsługi jednego etapu potrzeba było 30 instytucji finansowych, z czego ponad połowa to podmioty zagraniczne. Skala polskich planów jest znacznie większa.
Szacuję, że obecnie 80% gwarancji pochodzi z polskiego systemu finansowego, a 20% od podmiotów z zagranicy. W praktyce są to instytucje ze Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, Beneluksu, Skandynawii, a także banki chińskie i tureckie, zabezpieczające kontrakty swoich firm. Nawet fundusze poręczeniowe, stworzone niegdyś dla małych przedsiębiorstw, wystawiają dziś wieloletnie gwarancje dla dużych podmiotów. To pokazuje, jak mocno rynek szuka dodatkowej pojemności. Skoro szuka, to znaczy, że mamy niedobór – i sami tego nie nadrobimy.
Skoro problemem nie jest kapitał, to co?
– Przetargowa sinusoida! Bez stabilnego strumienia projektów żadna firma nie zaplanuje ani inwestycji, ani zatrudnienia. Każdy duży beneficjent tworzy własne podwórko. Generalna Dyrekcja Dróg, Polskie Linie Kolejowe czy Polskie Sieci Elektroenergetyczne mają własne kalendarze i priorytety. Brakuje nadrzędnego centrum, które patrzyłoby na całość.
Od lat widzę powtarzalny rytm. Co pięć lat następuje załamanie, zwykle związane ze zmianą ekipy rządzącej. Projekty istnieją, ale leżą w szufladach, a na rynku panuje posucha. Gdy inwestycji jest mało, do przetargu startuje 15 wykonawców. Efekt? Zwycięzca często schodzi do ok. nawet 75% budżetu inwestora, co oznacza nierentowność już na starcie. Duża firma być może to skompensuje, ale średnia – a to ona jest głównym podwykonawcą branży – często tego nie przeżywa. Tak właśnie tracimy ludzi, sprzęt, kompetencje i cały łańcuch wartości.
Czym różni się rynek zamówień publicznych od prywatnego z perspektywy gwarancji?
– W sektorze publicznym gwarancja jest dokumentem pasywnym. Urzędnik ma listę. Jest gwarancja, więc jest komplet. To jest formalizm, a nie zarządzanie ryzykiem.
W sektorze prywatnym działa to odwrotnie. Gwarancja jest narzędziem aktywnym. Inwestor patrzy, czy wykonawca dowozi projekt, czy stosuje odpowiednie technologie, czy wpisuje się w jego cele ESG. Może zapłacić więcej, ale wybiera partnera, który zmniejsza ryzyko opóźnień czy błędów.
W USA gwarancje wystawia się na 100% wartości kontraktu, a nie na 5–7% jak u nas. I co ciekawe, nikomu nie zależy, żeby gwarancja się uruchomiła. Gwarant i wykonawca mają wspólny interes. Chcą, żeby projekt był zrealizowany. Jeśli obecny wykonawca ma problem, szuka się następcy i projekt jest dowożony. U nas przychodzą dwa pisma i uruchamia się pełną gwarancję, choć szkoda może dotyczyć dwóch latarni za 100 tys. zł. To inna mentalność.
Jak długość gwarancji wpływa na rynek i jego pojemność?
– Polska jest rekordzistą Europy, a może i świata. Mamy gwarancje piętnastoletnie od razu na wejściu, a z aneksami dochodzą do dwudziestu lat. Europejska średnia to pięć do ośmiu lat. Tak długi horyzont blokuje limit na klienta i cały sektor na wiele lat. A limity nie są z gumy. Za nimi stoją reasekuracja i koncentracja ryzyka.
Po latach pojawia się też ryzyko prawne. Trudno ocenić, czy problem wynika z błędu wykonawcy, złej konserwacji, przeciążonej infrastruktury czy wad projektowych. Spory z kontraktów sprzed dekady wciąż się ciągną. Zamiast finansować nowe inwestycje, wszyscy siedzą w sądach.
Czy uważa Pan, że banki i ubezpieczyciele powinni działać jak zespół, a nie jak konkurenci?
– Bo inaczej zawsze będziemy spóźnieni. Dziś najczęściej spotykamy się dopiero na etapie restrukturyzacji firmy, czyli wtedy, gdy pacjent leży już na intensywnej terapii. Każdy ciągnie kołdrę w swoją stronę, próbując minimalizować straty. A powinniśmy spotykać się na początku projektu, zanim cokolwiek pójdzie nie tak.
Można usiąść razem: inwestor, bank, ubezpieczyciel, broker. Wyliczyć finansowanie, ułożyć gwarancje, podzielić ryzyka, zrobić syndykat. Tak działa Zachód. My też możemy, tylko musimy chcieć.
Jeżeli tego nie poukładamy, coraz większa część biznesu będzie odpływać za granicę. Polski rynek ma ogromny potencjał, ale wymaga współpracy, nie logiki psa ogrodnika. Gwarancje są krwiobiegiem inwestycji. Jeżeli ten krwiobieg będzie zapchany, żaden projekt nie ruszy – nawet jeśli budżet jest gotowy, a politycy naciskają.
Dziękuję za rozmowę.
Aleksandra E. Wysocka








