Mało kto docenia wagę zdarzenia, choć media nie pomijają tematu, a to kamień bez mała milowy w rozwoju narodowej ryzykonomii. A chodzi mianowicie o finał trwających już co najmniej 100 lat (tak się nam złośliwie wydaje) rozważań naszej legislatury na temat w miarę bezpiecznego przedostania się pieszego na drugą stronę ulicy.
I jeszcze bardziej szokujący zakaz jazdy „na zderzaku”, co jest sportem bez mała narodowym i jawnym dowodem na to, że polski szofer ma „czas reakcji” wyprzedzający wszelką maszynę i robota. W każdym razie tak się polskiemu kierowcy wydaje.
Skoro o epokowych zmianach w przepisach mowa, to dodać jeszcze należy regulację elektrycznych hulajnóg i innych niesamowitych urządzeń, które wręcz eksplodowały na rodzimych drogach, choć raczej są to chodniki.
Problem dotyczy także kwestii szkód ubezpieczeniowych, szczególnie że były już ofiary, i to śmiertelne, a znajomy medyk z SOR-u za głowę się chwyta, jak to pokiereszowanych kierowców i kierowniczki różnych „elektryków” masowo karetki zwożą, o czym mało kto słyszał, bo temat jest w ogólności radosny (hulaj, dusza!).
Mamy więc nowe przepisy bezpiecznościowe, choć pozostajemy umiarkowanymi optymistami, bo jak wiadomo, nie brakuje u nas doskonałych przepisów, gorzej niestety z ich egzekwowaniem. A najgorzej z ich ZROZUMIENIEM i zaakceptowaniem, że są potrzebne, czyli z tak zwaną kulturą ryzyka.
I powtórzmy po raz tysięczny, że trudno o lepszy papierek lakmusowy, soczewkę, gdzie skupia się nasz narodowy stosunek do ryzyka, niż ruch drogowy czy szerzej i ubezpieczeniowo, ryzyka komunikacyjne.
Problem bowiem nie dotyczy komfortu szybkiej jazdy panów i pań kierowców, którzy ostatecznie gotowi są wysiąść z pojazdów i bić się na trójmiejskiej obwodnicy, kto komu zatrąbił czy pokazał tradycyjnego „faka” (co skądinąd w takich Niemczech może was łatwo kosztować mandat).
Problem ma dramatyczny wymiar ekonomiczny, bo według raportów Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego tylko w 2018 r. koszty społeczne (sic!) zdarzeń drogowych wyniosły w Polsce 56,6 mld zł. To oznacza dramatyczny 2,7-procentowy ubytek w PKB. Zmarnotrawienie środków, z których co najmniej część mogłaby być przeznaczona na ważne cele społeczne, obronne, rozwojowe, a które co roku wpadają do czarnej dziury.
Jak czytamy w ostatnim Raporcie wspomnianej Rady, „największy udział w kategorii kosztów wypadków i kolizji drogowych w Polsce w 2018 r., wynoszący 58%, mają straty produkcji tytułem śmierci bądź niedyspozycji pracownika w pracy; straty materialne to 21%), koszty administracyjno-operacyjne (17%). Pozostałe 4% stanowią koszty strat niematerialnych i koszty leczenia”.
Co ciekawe, wypadki to także koszt zniszczonej infrastruktury, ekranów energochłonnych, znaków, nawierzchni, małej architektury itp., których to zdarzeń rocznie, według zarządzającej polskimi drogami GDDKiA jest co najmniej 13 tys. I znowu, koszty, koszty…
Przede wszystkim zaś to ludzkie cierpienie, a to jest niewycenialne, rozbite rodziny, dramaty, stres jak po wojnie, dosłownie.
I jeszcze jeden aspekt dorzucimy, prywatny: także „zwykły” komfort życia. Na przykład odechciewa nam się kierować samochodem, co zawsze lubiliśmy, gdyż wyjechanie na drogę przypomina wyjazd na wojnę, dyskomfort psychiczny, nerwy, niepewność powrotu żywym. Po co to komu.
Nowe przepisy przyjmujemy więc z wielką radością, choć mamy jednak obawy, czy cokolwiek z tego będzie. Od razu choćby rzuca się w oczy brak jakiejkolwiek rządowej kampanii społecznej popularyzującej nowe przepisy. Co ciekawe, jeżeli o czymś mowa, to o karach, a te akurat są w Polsce (kolejna wieki trwająca dyskusja) po prostu śmieszne, dla łamiących przepisy niedolegliwe, a ich egzekwowanie prawie żadne, realnie, co widać po statystykach wypadkowych.
Dość zresztą powiedzieć, że regulacja hulajnóg to dopiero efekt co najmniej dwóch wypadków śmiertelnych z udziałem tych szatańskich (naszym zdaniem) maszyn, używania których – jak słyszymy od ekspertów transportowych w wielu krajach – się wręcz zakazuje, bo wbrew miejskiej legendzie nie rozwiązują żadnych istotnych problemów komunikacyjnych.
I śpieszymy wyjaśnić jeszcze tytuł artykułu. Kluczem jest kultura ryzyka, a raczej jej brak, i odnosimy wrażenie coraz częściej, że to element kultury narodowej.
Zawsze nas intrygowała obserwacja, jak skądinąd mili i uprzejmi znajomi po zajęciu miejsca za kółkiem zamieniają się w krwiożercze potwory, jak dr Jekyll i…
Z drogi, śledzie, ułan śmierci jedzie!
dr Jerzy Podlewski