Wydaje się, jakby od ostatniego artykułu „górskiego” na łamach „GU” upłynęło morze czasu, który ostatnio naznaczony został koronawirusową rzeczywistością. W tym okresie moja mapa wzbogaciła się o dwa nowe punkty – mroźną Alaskę i upalną Argentynę.
Na Denali pierwszy raz zasmakowałem porażki, przerywając atak na 500 m przed szczytem, aby potem wpaść w czułe ramiona Anki (tak wspinacze nazywają najwyższy szczyt Andów – Aconcaguę). Mam nadzieję, że poniższy tekst będzie wstępem do dalszej historii, którą napisze już życie.
Tytuł raczej nie pozostawia złudzeń – w maju i czerwcu 2021 r. zmierzę się z Mount Everestem. Klejnot w koronie pod każdym względem: nie tylko najwyższy szczyt świata liczący 8848 m n.p.m., ale również Korony Himalajów (14 ośmiotysięczników) oraz Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów każdego kontynentu. Temu ostatniemu projektowi poświęcam od ponad trzech lat każdą wolną chwilę, rozwijając swoją wysokogórską pasję.
Himalaje i Karakorum to magiczne miejsce, które rozciąga się na ogromnym obszarze Pakistanu, Indii, Chin, Nepalu i Bhutanu. Tutaj zlokalizowane są wszystkie ośmiotysięczniki, jak i niezliczone, często jeszcze dziewicze szczyty. To tutaj od tysięcy lat swoją religię i tradycje kultywują buddyjscy mnisi, od zawieszonego na bhutańskim klifie Paro Takstang do Jo-khang w Tybecie.
Sam Everest to góra, którą można kochać lub nienawidzić. Góra o bogatej historii, która skrywa wiele ludzkich dramatów, ale która daje też szansę obcowania z czymś mistycznym. Cel westchnień niejednego wspinacza, ale też miejsce, w którym dzisiaj „kręci się” wielki biznes nastawiony na każdego dolara od osób chcących dotrzeć chociażby do Everest Base Camp. Biznes z pogranicza polityki i ekonomii, którym zajmują się rządy Nepalu i Chin wspólnie z międzynarodowymi agencjami górskimi, kreującymi komercyjne oblicze wypraw wysokogórskich.
Jednak o ile rząd Nepalu i agencje operujące po tej stronie kierują się głównie chęcią zysku, o tyle rząd ChRL od lat stara się zniechęcić potencjalnych wspinaczy, podnosząc corocznie ceny permitu (zezwolenie na szczyt) i ograniczając ich liczbę. Robi to głównie z powodów politycznych, gdyż mimo upływu 70 lat od aneksji Tybetu region ten nadal jest niestabilny i obecność zbyt wielu cudzoziemców nie jest tu mile widziana.
Jaka jest więc rzeczywistość wypraw?
Na szczyt Sagarmatha (nepalska nazwa oznaczająca Czoło Nieba) prowadzą dwie drogi. Pierwszą i najbardziej znaną jest tzw. droga normalna, biegnąca południowo-wschodnią granią Everestu w Nepalu. Ciągnie się przez lodowiec Khumbu i zachodnią ścianą Lhotse, aby przez uskok Hilarego dotrzeć do szczytu. To nią odbywa się większość wypraw komercyjnych, gdyż nie jest ona tak wymagająca jak po stronie chińskiej, a ukształtowanie terenu pozwala na dogodną lokalizację obozów, ograniczając znacząco czas przebywania w tzw. strefie śmierci.
Druga, od strony Chin, to tybetańska droga prowadząca ścianą północną Czomolungma (tybetańska nazwa oznaczająca Boginię Matkę Ziemia). Droga wymagająca technicznie, z niebezpiecznymi fragmentami wymagającymi wspinaczki przez formację skalną tzw. stopni.
Ze względu na ukształtowanie terenu lokalizacja obozów utrudnia aklimatyzację i wymaga wcześniejszego wejścia oraz dłuższego przebywania w strefie śmierci. Z tego powodu rzadziej wybierana niż droga normalna, gdyż wymaga większego doświadczenia wspinaczkowego i obycia z ekspozycją na dużych wysokościach.
Do legendy przeszły już promowane w mediach obrazy wspinaczy stojących w korku na szczyt, poparte najczęściej opiniami „kanapowych” ekspertów, że wystarczy kasa, żeby Szerpowie wnieśli cię tam na plecach. Powtarzając za ks. Tischnerem, w słowach tych, jak w każdych innych, jest świenta prawda, tys prawda i gówno prawda. Wszystko zależy od tego, który aspekt dzisiejszych wypraw górskich będziemy analizować.
Prawdą jest, że od strony nepalskiej brak jest limitów zezwoleń, co w połączeniu z drogą, która nie jest tak wymagająca jak tybetańska, przyciąga rzeszę niedoświadczonych wspinaczy. Skutkiem tego w drodze na szczyt tworzą się ogromne korki, które w ostatnich trzech latach kosztowały życie kilkudziesięciu osób. Przebywając zbyt długo w strefie śmierci, umierały one z powodu choroby wysokościowej (często efekt wyczerpania butli z tlenem).
Przy tej okazji wraca często temat stanu dzisiejszego himalaizmu w kontekście używania podczas wypraw butli z tlenem. Historia polskich wypraw, moje własne doświadczenia oraz rozmowy z ludźmi, którzy przebywali w strefie śmierci, mówią jedno: niewiele jest osób na świecie, których przygotowanie oraz predyspozycje pozwalają na zdobycie Mount Everestu bez korzystania z dodatkowego tlenu. Potwierdzeniem tej tezy jest fakt, że ze wszystkich dotychczasowych 44 polskich wejść na szczyt tylko jeden człowiek, Marcin Miotk, dokonał tej sztuki w 2005 r.
Ostatnim aspektem wymagającym omówienia jest kwestia Szerpów, którzy pomagają nie tylko utrzymać infrastrukturę techniczną, ale również zapewniają serwis w Base Camp, pomoc w obozach pośrednich i asystę przy ataku szczytowym.
Jednak skrajną nieodpowiedzialnością jest oczekiwać, że przebywając w strefie śmierci, będą w stanie kogokolwiek wciągnąć na linie, a tym bardziej uratować w sytuacji zagrożenia życia. Ci, którzy tak myśleli, pozostali na zawsze w objęciach Everestu.
Neptun w górach, czyli cele wyprawy
Analizując wszystkie za i przeciw, zdecydowałem się na wejście drogą tybetańską, która mimo że bardziej wyczerpująca i wymagająca technicznie, dzięki mniejszej liczbie wydawanych zezwoleń pozwala na elastyczne prowadzenie akcji górskiej w zdecydowanie mniejszych grupach. Trzeba liczyć się oczywiście ze zmienną pogodą oraz możliwościami technicznymi wynikającymi z ulokowania obozów. Cel jest jasny – zrobienie wszystkiego, w granicach akceptowalnego ryzyka, aby stanąć na Dachu Świata.
Cel pośredni (w wymiarze sportowym) to próba złamania bariery 8 tys. metrów bez używania dodatkowego tlenu. Oznacza to, że będę musiał początkowo co najmniej kilkanaście godzin operować w strefie śmierci bez tlenu (w dalszej części wyprawy planuję korzystać już z butli). Wymagać to będzie ode mnie doskonałego przygotowania wydolnościowego, silnej psychiki, elastyczności w działaniu oraz tego, co w górach jest istotne – trochę szczęścia. Z tego powodu na pół roku oddałem się zespołowi specjalistów wysokogórskich (lekarz, trener, dietetyk) z „Formy na Szczyt”, którzy przygotowywali m.in. członków narodowej wyprawy na K2 w ramach programu Polskiego Himalaizmu Zimowego.
Finansowanie wyprawy jest już zapewnione, więc obecnie poszukuję partnerów, którzy chcą stać się częścią pisanej przeze mnie historii Mount Everestu. W zależności od zaangażowania finansowego (zaczynającego się już od 10 tys. zł) można wykorzystać format wyprawy m.in. do działań marketingowych, wizerunkowych, a na employer brandingu kończąc.
Trzymajcie kciuki za powodzenie wyprawy i szczęśliwy powrót. Do zobaczenia na szlaku!
Tomasz Domalewski
Sales Director
Leadenhall Insurance SA
www.nwg.com.pl