Ach, ta dzisiejsza młodzież! Nie chce pracować po 12 godzin na dobę, nie garnie się do nadgodzin, a na pytanie „Gdzie się pan spieszy?” odpowiada: „Do życia”. Straszne!
Pokolenie Z wkracza na rynek pracy i od razu widać, że coś jest nie tak. Zamiast marzyć o awansie, marzą o wyjeździe na Bali. Zamiast gromadzić doświadczenie, gromadzą paszportowe pieczątki. I najgorsze: zamiast narzekać na ZUS, już w wieku dwudziestu kilku lat zakładają IKZE, IKE i inwestują w ETF-y. Czy to się w ogóle normalnie nazywa?
Wszyscy „doświadczeni” już się oburzyli. „Za naszych czasów to się pracowało!” – słyszymy chór. Oczywiście, za waszych czasów internet był na kablach, a kawę w pracy piło się z proszku. Ale spokojnie, nie musimy od razu wyciągać takich argumentów. Bo prawda jest taka, że to pokolenie po prostu… myśli. I to nie tylko o tym, jak przeżyć do pierwszego, ale jak żyć w ogóle.
Działanie zamiast wiary
Weźmy takiego Maćka, lat 23. Zamiast spędzać wieczory na imprezowaniu (no, może nie wszystkie), analizuje swoją aplikację do inwestowania. Zamiast kupować kolejną bluzę z napisem „vibe”, odkłada na swoją poduszkę finansową. I wiecie, co jest najgorsze? On już wie, że emerytura państwowa to taka magiczna opowieść, w którą wierzy tylko ten, kto nie czyta własnych listów z ZUS. On nie wierzy – on działa.
A w pracy? No cóż, tutaj też jest inaczej. Dla niego praca nie jest celem samym w sobie. To środek do celu. I tym celem nie jest samochód w leasingu, tylko wolność. Czas na hobby, na rozwój, na bycie z bliskimi. I tu dochodzimy do słowa klucza: inkluzja. Dla nich to nie modny slogan, tylko warunek sine qua non. Chcą miejsca, gdzie szanuje się ich zdanie, gdzie nie ma przestarzałych hierarchii, a szef jest bardziej coachem niż panem i władcą.
I wiecie co? To może być najlepsza rzecz, jaka nas spotkała. Pomyślmy: zamiast menedżera, który uważa, że „jak nie boli, to się nie starasz”, dostajemy kogoś, kto pyta: „Co możemy poprawić?”. Zamiast osoby, która swoją wartość mierzy liczbą przepracowanych weekendów, mamy kogoś, kto efektywność ceni wyżej niż obecność. I może nie będzie pamiętać wszystkich punktów regulaminu, ale za to zapyta: „Po co w ogóle ta zasada? Czy ona jeszcze ma sens?”.
Może warto zacząć słuchać?
I tu właśnie leży sedno. To pokolenie nie jest ani lepsze, ani gorsze. Jest po prostu inne. I zamiast narzekać, że nie chcą tańczyć tak, jak my gramy, może warto nauczyć się nowego tańca? Albo przynajmniej zrobić miejsce na parkiecie.
Przecież to oni za kilka lat będą menedżerami w naszych firmach. I może wtedy, zamiast listy obecności, wprowadzą listę efektywności. Zamiast premii za staż – premię za pomysł. A zamiast obowiązkowych integracji przy chińszczyźnie – team building w escape roomie. I wiecie co? Być może okaże się, że to nie jest koniec świata. Że firma nie tylko przetrwa, ale nawet… się rozwinie?
Zamiast więc straszyć się nawzajem opowieściami o roszczeniowych maluchach, może po prostu zacznijmy ich słuchać. Bo oni już dziś planują swoją emeryturę. A my? My wciąż liczymy, że jakoś to będzie. I to jest chyba największy żart z tej całej sytuacji – że to oni mogą być tym „jakoś”, na które tak czekamy.
Marcin Szmidtke







